Najczęściej dopiero kiedy widzę, że w jakimś temacie utknąłem, rozbijam go na mierzalne jednostki (w postaci koniecznego na nie czasu lub efektów do osiągnięcia – częściej tego pierwszego, bo dotyczy to zwykle rzeczy, do których ciężko mi się zabrać). Wyznaczam sobie jakiś interwał czasowy (z reguły kilka dni, żeby móc sobie pozwolić na gorszy moment, ale żeby nie zdążyć narobić sobie zaległości). Rozpisuję to i przypinam do monitora, żeby wisiało jak wyrzut sumienia, którym w istocie jest. Stosuję tę metodę dość rzadko, bo taka codzienna presja mnie stresuje, wypalam się i sposób traci swoją skuteczność.